Do Bangkoku dotarliśmy oczywiście z opóźnieniem. Byłoby dziwnie, gdyby samolot wystartował o czasie. Moglibyśmy dostać jakiegoś ataku serca lub co najmniej zadyszki z tego tytułu.
Na lotnisku jedyne 15 godzin oczekiwania w lodówce, którą zapewniała nam nadzwyczaj sprawnie działająca klimatyzacja.
Etap przejściwy przed polską zimą...
Póżniej lot. 9 godzin. Podali śniadanie później obiad... W międzyczasie zmiana stref czasowych. Duuuża zmiana o 6 godzin. W kolejnym samolocie, tym razem z Kijowa do Warszawy następny obiad... Bo akurat taka pora lunchowo-obiadowa. A w domu Mamusia czeka z kolejnym obiadem :)
A zatem wróciłam.
Nie wiem gdzie jestem. Nie wiem, która jest godzina... Jest 19:22, czyli wczoraj o tej porze była 4:22, a zatem środek nocy. Cóż się dziwić, że jestem lekko rozkojarzona?...
Jest zimno, jest śnieg, jest inny świat. Czuję się jak w zlodowaciałej Narnii. Tylko, gdzie jest szafa, którą się wraca do normalnego świata???