Klimat taki, ze coz sie dziwic, ze roslinnosc po prostu nieprawdopodobnie zielona i bujna. Parasol mozna sobie generalnie wsadzic... Nawet go nie wyjelam z plecaka. Jak juz zaczyna padac, to jak jest sie gdzie schowac, to trzeba tam biec. A jak nie, to po prostu przestac sie przejmowac, ze sie moknie, bo niezaleznie od wszystkoego i tak sie przemoknie do suchej nitki. Plus taki, ze jest ciagle upal.
Wykonczeni nie spaniem i ciagnacymi sie w nieskonczonosc lotami dotarlismy w koncu do Kuala Lumpur. Dziewczyna, u ktorej mielismy nocowac, mogla sie spotkac z nami dopiero o 20, wiec mielismy caly dzien na zrobienie czegos ze soba :)
Zlazilismy na piechote pol miasta. Pod koniec szlam juz na bosaka, bo mokre buty potrafia niezle obetrzec stopy. Nie polecam. Wracalismy kolejka, ktora smiga nad ulicami. Z moim lekiem wysokosci bylo to pewne wyzwanie :)
Mozna powiedziec, ze idea couchsurfingu przyswiecala mi doslownie... Spalam na kanapie - nie rozkladanej, z krotkiej, w chinskie jedenascie. Ale bylam tak wykonczona, ze bylo mi naprawde wszystko jedno. Chociaz... dzis moje plecy mowia never more!!! A tu jeszcze jedna noc...
Dzis znow lazenie, lazienie, lazenie. Siedzenie w lokalnych knajpach i obserwowanie ludzi - a kolory skory od bezowych, przez rozne odcienie brazu, az do smolistej czerni. Oczoplasu mozna dostac.
Jedzenie tanie. Obiad za 5 zl - to norma. Ale piwo... masakrycznie drogie!!! Dzis w promocji w China Town widzielismy piwo za 14 zl jedno, a za 26 dwa... Mi to tam rybka, ale sa tu tacy, ktorzy narzekaja :)
Pewnie wieczorem jeszcze podskoczymy zobaczyc oswietlone Petrona Towers. Nie zobaczyc ich, to tak jak w Egipcie pominac piramidy :) Trza byc i juz.
Jutro jeszcze petamy sie po Kuala, a potem nocnym pociagiem do Singapuru.