Pora deszczowa sie skonczyla. Dzis pali sloneczna zarowa i ani sladu wczorajszej ulewy.
David - gosc, u ktorego spalismy zabral nas dzis na lokalne zarcie. W ramach sniadanio-obiadu bylo indyjskie zarcie, ktr bylo tak ostre, ze zaczynam sie zastanawiac co jeszcze zostalo z mojego przelyku i zoladka :) Potem pora na lokalny przysmak - mix lodowy czyt: kruszony lod, z jakimis slodkimi gadzetami, z czyms mleczym i na wierzchu cos czerwonego, owocowego. Spoko, nawet smaczne. Az tu nagle, z dna wyplywa na powierzchnie kawalek kukurydzy...pozniej czerwona fasola, jakies zielone zelki i brazowe tez... No generalnie pycha.
Potem pora na internet - kafejka w indyjskiej dzielnicy, wiec na wejsciu trzeba zdjac buty. Mam nadzieje tylko, ze nam nie buchna naszy seksownych japonek pumakowych :)
Zaraz jakis relaksik w parku. Najlepiej gdzies w poblizu kibla - cholera wie, co nas dopadnie po tych smakolychach tutejszych :)
Ale i tak o normalny kibel tu ciezko. Albo dziura w ziemi ze szlauchem do podmywania sie - caly czas nie jestem w stanie ogarnac, jak mozna w ten sposob utrzymywac pokiblowa higiene osobista. A jak juz oda sie po dluzszych poszukiwaniach znalezx cywilizownay kibel, to jest on tak zasyfiony, ze najlepiej wchodzic w woderach. Nawet ten w mieskzaniu u naszych hostow wolal o pomste do nieba. Coz... shit happens.
No to kissy kochani.
I see ya in Singapur
Fak - komputer dzisiejszy nie ogarnia tematu zgrania zdjec z aparatu. Szkoda. Wrzuce nastepnym razem.