Przetelepalismy sie nocnym pociagiem z Kuala Lumpur do Singapuru. Mielismy spac, ale bylo ciezko (mimo, ze kuszetka) - glosno i jasno. Potem piechota do China Town do hostelu i dalej z buta w miasto. Niedlugo bede mogla napisac alternatywna ksiazke - "Boso przez Azje"... Tyle lazimy, ze codziennie konczy sie to tym, ze w koncu laze na bosaka. Skad indad jest to clkiem mile. A najsmieszniejsze jest to, ze dla miejscowych dziwniejsze jest to, ze jestesmy biali i jak wygladamy niz to, ze ide bez butow przez centrum miasta. Pare razy zdarzylo mi sie to w Warszawie i patrzyli na mnie jak na wariatke. :)
Singapur to misto kontrastow. Niby mialo byc tak czysto i nowoczesnie, ale... sa takie miejsca ktore wygladaja gorzej niz bazar na stadionie dziesieciolecia. Ale oczywiscie w tle blyszczace wiezowce :)
Bylismy w dzielnicy indyjskiej, tam zjedlismy cos w lolalnej knajpie. Skonczylo sie to lekka patataja - przynajmniej w moim przypadku, ale w tym cywylizowanym Singapurze kible sa rowniez cywilizowane, wiec az przyjemnie bylo taki odwiedzic :) Potem chodzenie ulicami w te i we wte. W koncy padkismy pod drzewem przy jakims boisku. I po krotkim odpoczynku, znow z buta do China Town do hostelu.
Bardzo przyjemne miejsce. Mili ludzie - podniecony gosc z Indonezji ( z Dzakarty), ktory uszom nie wierzyl, ze odwiedzimy Sumatre i Bali... bo on tam nigdy nie byl... I spoko gosc z Nowego Yorku, ktorego wlasnie zaznajamiamy z polska wodka :)
Jutro znow lazenie i potem wieczony autobus do Melaki.
To to heja.